Było to w czasach, kiedy Podlasie porastały gęste bory. Ktokolwiek zszedł z przecinającego puszczę szlaku długo błądził, nim udało mu się dotrzeć do ludzkiej osady. Wielu śmiałków przypłaciło takie wyprawy życiem.
Pewnej zimy władca Litwy – Kiejstut, w towarzystwie oddziału znakomitych rycerzy, wybrał się na wyprawę po swoich ziemiach. Zabrał ze sobą, liczącego dziesięć wiosen, syna Witolda. Po wielu tygodniach wędrówki Kiejstut postanowił rozbić obóz nad skutą lodem, niewielką rzeką Cetynią. To miał być ostatni dłuższy postój przed powrotem do Wilna. Zwierzyny w lasach było pod dostatkiem. Można więc było przygotować zapasy na dalszą drogę.
Młody Witold chętnie uczestniczył w polowaniach. Miał już swój łuk i nawet któregoś razu udało mu się trafić dzika. Dumny z pierwszej okazałej zdobyczy poczuł się na tyle dorosły, że następnego dnia sam wybrał się w głąb puszczy. Zanim słońce rzuciło pierwsze promienie na zanurzone w śniegu obozowisko Witold, ukryty pomiędzy drzewami, czekał już na swoją ofiarę. Stał nieruchomo, trzymając napięty, gotowy do strzału łuk. Mroźne powietrze próbowało przedrzeć się przez grube warstwy ubrania. Zaśnieżone drzewa stały bez ruchu, jakby wiatr postanowił tego dnia w ogóle nie oddychać. Ptaki milczały – pewnie siedziały w swoich dziuplach. Najwyraźniej one też nie miały zamiaru wyfrunąć i głodne wolały czekać na nieco cieplejszy dzień. W miejscach, gdzie słonecznym promieniom udało się przedrzeć przez gęstwinę, skrzył się śnieg. Cisza. Jedynym znakiem życia był obłok pary, wydobywający się z ust Witolda.
Kiedy słońce było w zenicie, Witold poczuł głód. Zaczęły mu drżeć ręce. Chwilę później drżały nogi, głowa i cała reszta. Chłopiec odłożył łuk i zaczął dreptać. Nie był jednak w stanie opanować rozdygotanego ciała. Nogi stawały się coraz cięższe, a ręce coraz bardziej wiotkie. Tracił siły.
Rozejrzał się dookoła i postanowił wrócić do obozu. Szedł po śladach, które zostawił o świcie. Jednak z każdym krokiem musiał mocniej podpierać się na łuku, by nie upaść. Wkrótce nie był w stanie iść prosto. Początkowo zataczał się to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie zaczął zbaczać z trasy. Coraz głębiej zanurzał się w puszczę.
Kiedy krwawa tarcza słońca zbliżała się do horyzontu, Witold upadł. Wyczerpany patrzył w niebo. Po zmarzniętych policzkach wolniutko płynęły łzy. Zabłądził. Ze wszech stron otaczał go nieprzebyty bór. Powoli tracił nadzieję na szczęśliwy powrót.
Nagle jak przez mgłę, dostrzegł krążącego nad nim sokoła. W pierwszej chwili nie był pewien, czy nie jest to przywidzenie. Kiedy jednak sokół obniżył lot, Witold podniósł się i ostatkiem sił sięgnął po łuk. Ku jego zdumieniu, ptak wcale się nie spłoszył. Zupełnie spokojnie wylądował o jakieś dziesięć łokci od niego. Głód kazał chłopcu sięgnąć po broń i upolować drapieżnika. Ciało jednak wciąż dygotało z zimna i mimo usilnych starań nie był w stanie napiąć cięciwy.
Nie spuszczając wzroku z sokoła, odłożył łuk i ruszył w jego kierunku. Zbliżył się niemal na wyciągnięcie ręki, a wtedy czujny ptak, poderwał się ze śniegu. Zatoczył koło i wylądował w bezpiecznej odległości. Witold ponownie spróbował do niego podejść. Ruszył. Tak, jak za pierwszym razem, tak i teraz sokół odskoczył w ostatnim momencie. Znów usiadł nieco dalej, ale na tyle blisko, by chłopiec nie stracił nadziei, że uda mu się go upolować.
Ta zabawa „w kotka i myszkę”, czy raczej „w chłopca i sokoła” trwała do momentu, aż Witold ścigając uciekiniera, dotarł do zmarzniętej rzeki. Wtedy sokół wzbił się wysoko do góry i zniknął na tle szarzejącego już nieba.
Witold zakrył twarz rękoma i naraz dotarło do niego, gdzie jest! Stał na tafli lodu, pod którą płynęła rzeka! „Nad rzeką – pomyślał – ludzie budują osady, grody… możliwe, że idąc po tym lodzie, dotrę do kogoś, kto pomoże mi wrócić do ojca…”.
Ożywiony tą myślą, ruszył przed siebie. Wkrótce zrobiło się zupełnie ciemno, więc Witold, by nie wyjść z koryta rzeki, sunął nogami po lodzie. Za wszelką cenę chciał wyrwać się z otchłani puszczy.
Po długim czasie zauważył kilka chat. Resztką sił i woli dotarł na skraj niewielkiego grodu i zapukał do pierwszych drzwi. Gospodarze przyjęli go. Pozwolili mu się ogrzać i solidnie nakarmili.
Następnego dnia, kiedy Witold wrócił do pełni sił, opowiedział kim jest i co mu się przydarzyło. Gospodarz słyszał, że w pobliżu, po drugiej stronie rzeki, rozbił obóz Litewski książę Kiejstut. Zaprowadził tam chłopca, a w nagrodę za szlachetny uczynek otrzymał od Kiejstuta wypełnioną złotem sakiewkę.
Minęły lata. Witold został Wielkim Księciem Litwy. Nigdy nie zapomniał o tym, co przeżył na Podlasiu. Nie zapomniał o sokole, o zamarzniętej Cetyni i o ludziach, którzy pomogli mu wrócić do sił. W podzięce za wszelkie dobro, jakiego doświadczył, z jego łaski gród otrzymał prawa miejskie. A godłem tego zacnego miasta został wspaniały, gotowy do lotu sokół.